sobota, 6 kwietnia 2013

O tym, jak miałam dobry humor.


fot. Mariusz Koliński

Dzielna jestem. Nie poddałam się. Podołałam wyzwaniu. Przez tydzień robiłam chytre zmyłki i uniki, nie dając się złapać szui zwanej złym humorem.

No i jak udało się mnie, największej malkontentce, jaką widział ten zapluty świat? Otóż posiłkowałam się sprawdzonymi sposobami, a także znalazłam kilka nowych, które tak generalnie mnie zaskoczyły.




1. Banał banałów, banalny banał i ogólnie to możecie ominąć ten punkt, bo jeśli jeszcze nie dotarło, to oczywista oczywistość. Jeśli masz kogoś, kogo kochasz- no nieważne, czy to chłopak/dziewczyna, przyjaciel czy siostra- to wystarczy, żebyś przy nim był, a wszystko stanie się lepsze. Nawet memleć językiem nie trzeba, żeby się jakoś jaśniej w życiu zrobiło.

2. Dawka ruchu. Matko, sama nie wierzę, że to piszę, bo leń ze mnie niesamowity i samo wyciągnięcie mnie na jakąkolwiek aktywność fizyczną jawi się jako cud niemały. Zauważyłam jednak, że jak Ziółkowska tyłek ruszy i pójdzie do lasu, 50 brzuszków uczyni, 10 pompek przemęczy, ciesząc się, że na ryj nie padła- to się czuje niebywale ambitna i szczupła. A to poprawia humor. Bardzo, bardzo.

3. Mój ulubiony tekst, który powinnam sobie wypisać na czole: uśmiech pomaga na wszystko. I uwaga, uwaga, jeśli jeszcze w meandrach tekstów tego się nie doszukaliście- ja mam straszne trudności z uśmiechaniem się. W tym tygodniu, ja, masochistka, postanowiłam zmuszać me biedne mięśnie twarzy do tego nadludzkiego wysiłku bardzo regularnie. Uśmiechałam się z byle jakiego powodu, albo bez powodu, generalnie papę szczerzyłam jak jakaś niepełnosprytna i przez to śmiałam się jak głupia do sera (częstotliwość stanu zwanego głupawką podskoczyła mi niepokojąco wysoko). Co, oczywiście skutkowało niechybnym polepszeniem humoru.

4. Wiecie, co chcę powiedzieć. Tak, tak. Jedzenie. O dziwo, słodycze jakoś wcale nie sprawiały, że poziom endorfin nadnaturalnie wzrastał w moim ciele. Najbardziej humor poprawiały mi rzeczy, po których zjedzeniu mogłam zakrzyknąć "Jakże cudownie i zdrowo się odżywiam!". Dużo owoców, płatków, jogurtów naturalnych, te sprawy.

5. Ciuchy, ciuchy, ciuchy. I wcale nie mówię tutaj o jakimś szalonym szopingu. Zauważyłam, że jeśli mam na sobie coś, w czym nie dość, że mi wygodnie, to jeszcze czuję się ładnie, to wtedy nagle więcej się śmieję, jestem bardziej otwarta i pogodna. Teraz zwracam uwagę na to, żeby nawet skarpetki nie przeszkadzały mi w żaden sposób w mojej egzystencji. I nieważne, czy Ty czujesz się najlepiej w czymś najbardziej wypasionym w Twojej szafie, garniaku jakimś czy małej czarnej, czy też w dresowych spodniach i wygodnej bluzce. Mnie osobiście sprawia przyjemność, jeśli mam na sobie chociaż jeden superhiperultrawygodny element, w którym jednocześnie wreszcie mogę się poczuć jak kobieta. Bo wiecie, Miss Kobiecości to ja bym nie została, bo do tego chyba trzeba trochę więcej niż talia i włosy. Także jak mi w łapska (też, niestety, wcale nie jakieś damskie, tylko jak u dziecka. Małego.) wpadnie coś takiego, to hycu, hyc, zakładam, czuję się komfortowo, dobrze, pewnie, seksownie i w ogóle (czasem czuję się tak nawet w dresie...), no i humor up. Pięknie.

6. Myślenie o blogu. Kiedy czułam, że zaraz nie wyrobię, pozabijam wszystkich i potem będę tańczyć na ich jelitach, staram się pomyśleć o moim internetowym dzieciątku ukochanym. A to jakbym dopieścić go mogła, a to jaki post może być następny, co fajnie by było na nim zrobić... Ślepia zaraz jarzą mi się jak jakiemuś ćpunowi, łeb zajęty czymś innym i chęć mordu mi przechodzi. 'Bloga' możecie zamienić na cokolwiek innego, co kochacie i jechane.

7. Zrobienie czegoś użytecznego to dla mnie zastrzyk dodatkowej energii. Nieważne, czy napiszę posta (o matko, byście widzieli to miłosne uniesienie na mojej gębie, gdy klikam 'opublikuj'), czy usmażę naleśniki (mam do tego talent. Nie wróć, teraz wszyscy będą chcieli mi się wbijać na naleśniki, nieeee). Jedno działanie pobudza mnie do następnego, nie mam więc wiecznego poczucia beznadziejności mojej egzystencji i czuję się potrzebna. Bo przecież moje posty są światu niezbędne. Prawda?

8. Dbanie o siebie. Tak zwyczajnie. Po prostu jakoś lepiej się czułam z nakremowaną skórą, umytymi włosami, czy opiłowanymi paznokciami. Nie chodzi mi tu nawet o makijaż, bo od jakiegoś czasu staram się go unikać, tylko o czucie się jak najlepiej we własnej skórze. Nie absorbuje, a całkiem poprawia samopoczucie.

9. Inspiracje. Nieważne, czy obejrzałam dobry filmik na YT, weszłam na ulubionego bloga, znalazłam nową piosenkę czy zdjęcie ogromnej biblioteki, które doprowadziło mnie do miłosnego wręcz uniesienia- wszystko, co mnie w jakiś sposób mogło natchnąć, traktowałam jako dobrą monetę. I się cieszyłam. I się uśmiechałam. I już wiecie, co dalej?

Dziesiątym puntem byłyby te drobnostki, które w jakiś sposób nakładały się na siebie i sprawiały, że życie stawało się jaśniejsze. Dobry żart, rozmowa zapadająca w pamięć, trafny wniosek, miły sms, nowy obserwujący, fajny post na czyimś blogu. Niewiele potrzeba, żeby zachować dobry humor. Trzeba tylko chcieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Przybyłam, zobaczyłam, napisałam.
Za każdą opinię Bóg Ci zapłać, czytelniku moich wypocin.