sobota, 23 marca 2013

Czelendż eksept.


źródło: tumbrl

Lubię stawiać sobie wyzwania. Jestem człowiekiem wiecznie niezrealizowanym i nigdy sytym wszelakich wrażeń. Wizja pracy nad sobą nęci mnie i przyciąga i zawsze zapominam, że mam zapał na wskroś słomiany i często rzucam jakieś przedsięwzięcie na rzecz innego.

Ale nic to! Jak dotąd przeprowadziłam letni kurs gry na gitarze (ah, ta nauka z youtuba, naprawdę...), naukę języka fińskiego, tydzień bez narzekania... Dzisiaj wpadłam na nowy, iście genialny pomysł.




Moją straszną wadą jest osobliwe zamiłowanie do popadania w różne melancholijne smuteczki i stany iście depresyjne. Tej zaiste dziwnej fascynacji nie podzielają jednak moi znajomi i we wszelakie sposoby dają mi do zrozumienia, że kiedy staję się nagle nienaturalnie ponura, to oni, tak dla mego dobra, jakoś od razu mają ochotę dać mi przez łeb. Patelnią.

Po głębokich przemyśliwaniach sobotnim porankiem, stwierdziłam, że moje życie w sumie może być milsze, łatwiejsze i przyjemniejsze. Wystarczyłoby, żebym zachowała pogodę ducha.

Ha! Jak łatwo powiedzieć! Ja, którą dołuje byle co, miałabym zachować pogodę ducha, uśmiech prześliczny i generalnie uroczość-kiziastość all day? Gdzie moje słynne morowe miny i groźne łypnięcia?

Potem sobie przypomniałam, że kiedy widzę siebie za lat kilka-kilkanaście, w moich wyobrażeniach ani śladu jakiejkolwiek melancholii. Posyłam światu promienne uśmiechy z mego domku w Bieszczadach (wyczuwacie tęczę?), zaśmiewam się z berbeciem posadzonym na blacie kuchennym (a teraz?), uśmiecham się łagodnie po wstaniu z łóżka i smażę naleśniki w kształcie serc... No dobra, przesadziłam, WRÓĆ. Ale klimat czujecie.

No i w czym rzecz? Wszędzie jestem pogodna. A przecież gdy wkroczę w magiczny wiek stateczności i zakładania rodziny, nie stanę się nagle cudowna, miła, ciepła, kochająca, uśmiechnięta. Nad tym trzeba, cholera, przysiedzieć, szczególnie z charakterkiem równie kłopotliwym jak mój. No i na początku nabredziłam o jakimś pomyśle, o co loto?

Taki mały czelendż przed sobą postawiłam, tak u progu wiosny (...ekhm...). Mam zamiar utrzymywać pogodę ducha za wszelką cenę. Pieprzyć śnieg, mróz, matematykę, darcie japy różnych osób, jakieś pretensje czy chore oczekiwania. Ja-to-pie-przę. Codziennie mam zamiar stosować nowe sposoby ku pokrzepieniu serca, ducha i ciała, co by ćwiczyć się w tym dobrym samopoczuciu. Jezu, przecież dla mnie to będzie istna męczarnia, tortura i wyzwanie znacznie gorsze niż codzienne robienie pompek (a dla mnie to istna męka. Mimo że robię damskie. I to z 10.). Ale zrobię to!

Będę zdawać Wam relacje, opisując sukcesy, porażki i najskuteczniejsze sposoby radzenia sobie z własnymi humorkami. Jak wiosna nie przychodzi, to cholera, przynajmniej ja postaram się ocieplić otoczenie. Z lepszym lub gorszym skutkiem.


Żeby mój chłopak tego nie przeczytał i z lubością się nade mną nie znęcał, amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Przybyłam, zobaczyłam, napisałam.
Za każdą opinię Bóg Ci zapłać, czytelniku moich wypocin.