sobota, 16 marca 2013

Blogera lifestyle'owego przykazanie.

Czy bycie blogerem lifestyle'owym oznacza, że jest się kawałem sukinsyna? Tak by się to w sumie przedstawiało.



Żeby można Cię było czytać, musisz być ironiczny. Albo chociaż lekko kąśliwy. Miłe to sobie mogą być blogerki modowe. Albo kulinarne, co to Cię znad garnka zapewnią, że przygotowanie krwistego stejka nigdy nie było takie proste. A fe, cóżesz ja wygaduję! Wróć. Zapewnią, że przygotowanie obiadu z milionem mikromakrohiperelementów, witamin, od którego nie utyjesz, ba, schudniesz! nigdy nie było takie proste. One mogą się uśmiechać. Nawet chyba powinny, biedactwa (teraz już wiem, jaką blogerką być NIE mogę).

A my? My nie możemy być mili. Zombie Samurai nie rzygnie Ci tęczą z ekranu, a Radomska nie zaświergocze z emfazą spomiędzy literek. Nie i nie. Tutaj liczy się cięty język, dowcip, ironia, pewne zamiłowanie do wtrącenia tu i ówdzie wulgaryzmu niejakiego. I to się czyta, o dziwo, dobrze. Lepiej niż Jessy Mercedes (zaraz... Wszystko się czyta lepiej niż Jessy, yhm, yhm...).

Blogerzy to kolejna 'rasa', którą albo się kocha, albo nienawidzi. A jeśli można pozostać obojętnym w stosunku do jakiegoś blogera- no to, sorry, bejb. Widocznie nudzisz.

Czasem, gdy jestem wyjątkowo ożywiona, zachowuję się jak naćpany wróbel* i gęba rozpływa mi się w miłosnym uśmiechu do całego świata, mogę pisać tylko miłe rzeczy. I martwieję. Kto mi przeczyta z zainteresowaniem, że słoneczko, ciasto w piecu, że tak ogółem to pięknie jest i lubię poniedziałki? Nie, żartowałam, oczywiście. Nie lubię ich (ale nad tym pracuję).

W każdym razie- zwyczajowo najlepiej czyta się rzeczy doprawione nutą ironii i inteligentnej złośliwości. Takiej, co by nie wylądować na Pudelku, ale żeby dawać konferencje z medioznastwa.

Czy to dobre zjawisko? To, że zanim napiszę jakiś tekst, muszę unieść brew, uśmiechnąć się pod wąsem, znaleźć wystarczająco sarkastyczny ton i wtrącać co jakiś czas delikatne szpileczki, żeby - omujborze - czytelnik nie zamknął karty po pierwszym akapicie? Nie chcę robić z tego bloga jakiegoś pieprzenia (niu, niu, a ja nadal przeklinać nie potrafię, kiepsko widzę świetlistość mej kariery blogaskowej) o pogodzie i nowych butach, bo to dostatecznie dobrze wychodzi mi w życiu. Jakoś też specjalnie mi nie zależy na pomizianiu czytelnika po brzuszku, co by się uśmiech błogości rozlał na twarzy jego. Chociaż Ameryki nie odkrywam, to chciałabym zmusić chociaż TROCHĘ do myślenia. Tyci, tyci, ale zawsze.

Właśnie dlatego zrozumiałam, że nie nadaję się na blogerkę modową. Kulinarną też nie (przypalanie mleka level 1234213). Co mi pozostało? Pisanie z ładem i składem większym bądź mniejszym i złośliwością zależną od nastroju. Może kiedyś dojrzeję do tego, żeby jak Tattwa zjechać ironię i się jej wyzbyć, ale, skarby, przepraszam- jeszcze się nie dopełniło.

Także jak napiszę jakiegoś miłego posta, to możecie uznać, że się zestarzałam. Albo po prostu że zapomniałam o tym tekście. Ekhm, ekhm.

______________________
* ćwierkotanie, nadpobudliwość, ogólne irytowanie społeczeństwa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Przybyłam, zobaczyłam, napisałam.
Za każdą opinię Bóg Ci zapłać, czytelniku moich wypocin.